Brian Aldiss        Non Stop

    . 5 .    

Bezdroża

Często używane w Kabinach porzekadło brzmiało: „Działaj bez namysłu". Popędliwość uważano za dowód mądrości, a spryciarze działali zawsze pod wpływem impulsu. Była to jedyna możliwa postawa, gdyż przy stałym braku okazji do jakiegokolwiek działania zawsze istniała możliwość, że obezwładniający stan bezczynności ogarnie cały szczep. Marapper, który był specjalistą w wykorzystywaniu wszelkich zasad do swoich celów, użył tego dogodnego argumentu, aby zmobilizować pozostałych trzech członków swojej ekspedycji. Pozbierali pakunki, nałożyli kurtki, zabrali paralizatory, po czym ponuro podążyli za nim korytarzami osiedla. Mało kogo spotkali po drodze, a ci, których mijali, nie okazali specjalnego zainteresowania - po ostatnim festynie kac zbierał obfite żniwo. Marapper zatrzymał się przed drzwiami swego mieszkania i sięgnął po klucz.

   - Dlaczego się zatrzymujemy? Jak się będziemy tutaj kręcili, złapią nas niechybnie i porąbią w drobne kawałeczki. Jeżeli już mamy iść w glony, to idźmy od razu.

   Marapper zwrócił swoją grubiańską twarz w stronę pytającego, ale zaraz odwrócił się z powrotem nie poniżając się do odpowiedzi. Zamiast tego otworzył drzwi i zawołał:

   - Wychodź, Roy, i poznaj swoich towarzyszy!

   Jak przystało na dobrego łowcę, zawsze czujnego, Complain ukazał się w drzwiach z paralizatorem w pogotowiu. Spokojnie zlustrował trójkę stojącą koło Marappera - znał ich wszystkich. Oto Bob Fermour, z łokciami opartymi o dwie wypchane przytroczone do pasa sakwy i z obojętnym uśmiechem. Wantage, nieustannie obracający w ręce zaostrzony kij, i Ern Roffery, wyceniasz, z wyzywającym, nieprzyjemnym wyrazem twarzy. Complain patrzył na nich długo.

   - Nie opuszczę Kabin z tą zbieraniną, Marapper - rzekł wreszcie stanowczo. - Jeżeli to są ci najlepsi, jakich mogłeś znaleźć, to nie licz na mnie. Sądziłem, że to będzie poważna ekspedycja, a nie szopka.

   Kapłan wydał dźwięk przypominający gdakanie kury i ruszył w jego stronę, ale Roffery odepchnął go i stanął przed Complainem z ręką na kolbie paralizatora. Jego wąsy drgały niebezpiecznie blisko brody Complaina.

   - A więc mój przedsiębiorczy specjalisto mięsny - rzekł. - To tak się zachowujesz? Nie poznajesz swoich przełożonych? Jeżeli myślisz...

   - Tak się zachowuję... - powiedział Complain. - A ty zostaw tę zabawkę, którą masz w olstrze, bo ci przypiekę palce. Kapłan powiedział mi, że to ma być ekspedycja, a nie wygarnianie mętów z burdelu.

   - I to j e s t ekspedycja! - ryknął duchowny zapluwając się z wściekłości i obracając trzęsącą twarz to do jednego, to do drugiego. - To j e s t ekspedycja i na Boga udacie się ze mną w Bezdroża, nawet gdybym miał sam zawlec tam wasze zwłoki. Wy, durnie, co plujecie w swoje głupie gęby, nędzni głupcy, czy nie zdajecie sobie sprawy, że nie jesteście warci nawet mrugnięcia okiem kogoś takiego jak wy sami, nie mówiąc już o mnie! Bierzcie swoje rzeczy i idziemy, bo inaczej zawołam strażników.

   Ta groźba była tak idiotyczna, że Roffery wybuchnął niepohamowanym śmiechem.

   - Przyłączyłem się do ciebie, aby nie musieć patrzeć na takich wymoczków jak Complain - rzekł. - Ale cóż, twoja w tym głowa! Prowadź, jesteś przecież wodzem!

   - Jeżeli tak uważasz, to po co tracisz czas na głupie sceny? - spytał opryskliwie Wantage.

   - Ponieważ jestem zastępcą dowódcy - odrzekł Roffery - i mogę robić takie sceny, na jakie mam ochotę.

   - Nie jesteś żadnym zastępcą dowódcy, Ern - wyjaśnił łagodnie Marapper. - Ja was prowadzę, równych wobec prawa.

   Na te słowa Wantage roześmiał się złośliwie, a Fermour rzekł:

   - Jeżeli przestaliście się już żreć, to może pójdziemy, zanim nas tu nakryją i pogodzą.

   - Nie tak prędko - powiedział Complain. ­ Ja ciągle jeszcze nie wiem, co tu robi ten wyceniacz. Dlaczego nie zajmie się wycenianiem? Miał ciepłą posadkę, dlaczego ją porzucił? Nie mogę tego zrozumieć, na jego miejscu nigdzie bym się nie ruszał.

   - Bo nie masz nawet tyle rozumu co żaba - warknął Roffery napierając całym ciałem na wyciągnięte ramię kapłana. - Wszyscy mamy jakieś powody, aby porzucić tę zwariowaną osadę, ale moje powody to nie twój interes.

   - Czego robisz o wszystko tyle zamieszania, Complain! - krzyknął Wantage. - A dlaczego ty idziesz z nami? Jestem całkowicie pewien, że nie mam ochoty na twoje towarzystwo.

   Nagle między nimi pojawił się krótki miecz kapłana. Widzieli, jak bieleją mu palce kurczowo zaciśnięte na rękojeści.

   - Jako święty człowiek - warknął - przysięgam na każdą kroplę zepsutej krwi w Kabinach, że wyślę w Długą Podróż pierwszego, który się odezwie.

   Stali w milczeniu, zesztywniali z nienawiści.

   - Słodkie, pokój czyniące ostrze - wyszeptał Marapper, a potem zdejmując tobołek z ramienia rzekł już normalnym głosem:

   - Przytrocz to sobie na plecach, Roy, i weź się w garść. Ern, zostaw ten paralizator, zachowujesz się jak dziewczynka, która dostała nową lalkę. Uspokójcie się i chodźcie, tylko w zwartej grupie. Musimy przekroczyć jedną z barykad, aby dostać się w Bezdroża, więc trzymajcie się mnie. To nie będzie takie proste.

   Zamknął drzwi do mieszkania, popatrzył w zamyśleniu na klucz, po czym schował go do kieszeni. Nie zwracając uwagi na pozostałych ruszył korytarzem. Przez moment wahali się, ale po chwili podążyli za nim. Marapper z kamiennym spokojem patrzył przed siebie ignorując ich całkowicie, jakby należeli do innego, niepełnowartościowego świata.

   Doszedłszy do następnego skrzyżowania korytarzy skręcił w lewo i po chwili znowu w lewo. Ten ostatni korytarz prowadził do krótkiej, ślepej uliczki zamkniętej furtką z siatki. Stał tam strażnik, gdyż była to jedna z bocznych barykad. Strażnik był spokojny, ale czujny: Siedział na skrzynce, z brodą opartą na ręce, ale gdy tamta piątka ukazała się na zakręcie, natychmiast zerwał się wymierzając w nich paralizator.

   - Byłbym szczęśliwy mogąc strzelać! - zawołał używając zwyczajowego ostrzeżenia.

   - A ja umierając - odpowiedział pogodnie Marapper. - Schowaj broń, Twemmers, nie jesteśmy Obcy. Robisz wrażenie zdenerwowanego:

   - Stać, bo strzelam! - krzyknął strażnik Twemmers. - Czego chcecie? Zatrzymać się, cała piątka!

   Marapper nie zwolnił kroku, a pozostali szli powoli za nim. Complaina zaintrygowała ta scena, chociaż nie wiedział dokładnie dlaczego.

   - Masz już za słaby wzrok do tej pracy, przyjacielu! - zawołał kapłan. - Muszę powiedzieć Zilliacowi, żeby cię odwołano. To ja, Marapper, twój kapłan, rzecznik twojej wątpliwej normalności, wraz z kilkoma ludźmi dobrej woli. Nie ma dla ciebie dziś krwi, człowiek ...

   - Mogę zastrzelić każdego - zagroził wojowniczo Twemmers wymachując bronią, ale cofając się równocześnie w stronę drucianej furtki znajdującej się za jego plecami.

   - Zachowaj sobie tę broń na lepszy cel, chociaż nie wiem, czy ci się trafi większy - rzekł duchowny. - Mam tu coś ważnego dla ciebie.

   W czasie tej wymiany zdań Marapper nie zwolnił kroku ani na chwilę, aż znalazł się bardzo blisko strażnika. Nieszczęśnik zawahał się; inni strażnicy byli wprawdzie w zasięgu głosu, ale fałszywy alarm mógł oznaczać dla niego chłostę, a jemu bardzo zależało na zachowaniu swojego skromnego stanowiska. Te kilka sekund wahania okazało się fatalne w skutkach - kapłan był już przy nim. Szybko wyciągnął spod płaszcza swój krótki miecz, ze stęknięciem wbił go głęboko w brzuch strażnika, zakręcił, po czym zręcznie zarzucił sobie na ramię jego zgięte wpół ciało. Kiedy ręce Twemmersa zaczęły uderzać bezwładnie o jego plecy, stęknął znowu, tym razem z zadowoleniem.

   - Świetna robota, ojcze - rzekł z uznaniem Wantage. - Sam nie zrobiłbym tego lepiej.

   - Mistrzowska! - zawołał z szacunkiem w głosie Roffery.

   - Przyjemnie zobaczyć duchownego, który tak doskonale potrafi wprowadzać w życie treść swoich nauk.

   - Przyjemność po mojej stronie - mruknął Marapper - ale nie mówcie tak głośno, bo te psy nas dopadną. Fermour, weź to, dobrze?

   Ciało zostało przeniesione na ramię Fermoura, który będąc prawie o głowę wyższy od pozostałych najlepiej się do tego celu nadawał. Marapper ze swobodą wytarł ostrze w kurtkę Complaina, schował miecz i zainteresował się furtką.

   Z jednej ze swych przepastnych kieszeni wyciągnął nożyce do drutu i przeciął nimi złącze furtki. Chwycił za klamkę, furtka ustąpiła na jakiś cal, ale dalej nie puściła. Kapłan mocował się z nią postękując, ale bezskutecznie.

   - Pozwól - rzekł Complain.

   Pociągnął z całej siły i furtka ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów otworzyła się nagle. Ukazała się studnia, ziejący czarny otwór. Cofnęli się, przerażeni.

   - Ten hałas powinien sprowadzić wszystkich strażników z Kabin - rzekł Fermour studiując z zainteresowaniem napis: „Dzwoń na windę" umieszczony obok studni. - Co dalej, kapłanie?

   - Przede wszystkim wrzucaj tu ciało - rzekł Marapper. - Tylko żywo!

   Ciało zostało wrzucone w ciemny otwór i po chwili z satysfakcją usłyszeli głuchy łomot.

   - Koszmar! - zawołał z upodobaniem Wantage.

   - Jeszcze ciepły - wyszeptał Marapper. ­ Chyba darujemy sobie rytuał pogrzebowy, zwłaszcza jeśli sami chcemy utrzymać się przy życiu. No, a teraz jazda, nie bójcie się, dzieci, ten ciemny otwór jest dziełem człowieka, kiedyś, jak sądzę, kursowało tam coś w rodzaju pojazdu. Pójdziemy w ślady Twemmersa, ale oczywiście nie z taką szybkością.

   Pośrodku otworu zwisały kable. Kapłan chwycił je i ostrożnie opuścił się na rękach do niższego poziomu. Mając pod nogami ziejący otwór stanął na wąskiej półeczce, a potem jedną ręką ujął siatkę, a drugą nożyce do cięcia drutu. Ciągnąc ostrożnie i podpierając się nogą zrobił w furtce otwór na tyle duży, że się mógł przecisnąć. Wszyscy, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Complain ostatni opuścił górny poziom. Zsunął się w dół po kablu, przesyłając Kabinom pozbawione życzliwości pożegnanie. Milcząca piątka stała w zimnej poświacie.

   Byli na obcym terenie, ale każda nowa gęstwina glonów przypominała poprzednie.

   Stając na palcach Marapper zamknął zręcznie za nimi furtkę i spojrzał przed siebie wyprostowując się jednocześnie i poprawiając płaszcz.

   - Chyba już dość jak na jedną jawę i na tak starego duchownego jak ja - powiedział ­ chyba że chcecie podjąć dyskusję na temat dowodzenia.

   - Ta sprawa nie budziła nigdy wątpliwości - rzekł Complain patrząc wyzywająco w stronę Roffery'ego.

   - Nie próbuj mnie prowokować - ostrzegł wyceniasz. - Idę za naszym ojcem, ale rozwalę każdego, kto będzie rozrabiał.

   - Będziemy mieli dosyć kłopotów, aby zaspokoić najbardziej pod tym względem żarłoczny apetyt - rzekł Wantage tonem przepowiedni, odwracając się oszpeconą, połową twarzy do otaczającej ich ściany zieleni. - Byłoby wskazane, abyśmy przestali skakać sobie do oczu i oszczędzali naszych mieczy na inne brzuchy.

   Niechętnie przyznali mu rację.

   Marapper otrzepał swój krótki płaszcz przyglądając mu się uważnie - był pokrwawiony na brzegu.

   - A teraz idziemy spać - powiedział - włamiemy się do pierwszego lepszego pomieszczenia i rozbijemy tam obóz. Tak będziemy spędzali sny. Nie możemy przebywać na korytarzach, bylibyśmy zbyt widoczni. W pokoju możemy wystawić straż i spać spokojnie.

   - A czy nie lepiej, żebyśmy przed snem oddalili się bardziej od Kabin? - zapytał Complain.

   - Jeżeli ja coś radzę, to radzę najlepiej ­ rzekł Marapper. - Czy myślicie, że którykolwiek z tych leniwych sukinsynów nadstawi swego cholernego karku pakując się w nieznany teren, gdzie łatwo o zasadzkę? Nie będę strzępił sobie języka odpowiadając na te wasze idiotyczne pytania; powiem krótko i węzłowato: macie robić to, co wam każę. Na tym właśnie polega jedność; bez jedności jesteśmy niczym. Trzymajcie się twardo tej zasady, to przeżyjemy. Roy? Ern? Wantage? Fermour?

   Kapłan patrzył im w twarze, jakby przeprowadzał identyfikację. Pod jego spojrzeniem mrużyli oczy niby cztery senne sępy.

   - Przyjęliśmy już te warunki - rzekł zniecierpliwiony Fermour. - Czego chcesz od nas więcej, mamy ci może całować buty?

   Mimo że wyraził w ten sposób ich wspólny pogląd, pozostała trójka zaczęła na niego powarkiwać. Łatwiej im było na niego niż na kapłana.

   - Moje buty możesz całować dopiero, gdy zasłużysz sobie na to wyróżnienie - rzekł Marapper. - Ale ja chcę od was czegoś więcej. Żądam nie tylko, abyście słuchali mnie bez dyskusji, ale również abyście nigdy nie zwracali się przeciwko sobie nawzajem. Nie oczekuję, byście ufali sobie, ani niczego równie głupiego. Nie żądam łamania dogmatów Nauki - jeżeli mamy się udać w Długą Podróż, zrobimy to ortodoksyjnie. Nie możemy sobie jednak pozwolić na nieustanne kłótnie i napaści, dobre czasy w Kabinach skończyły się bezpowrotnie. Niektóre z niebezpieczeństw, na jakie możemy być narażeni, znamy, są to mutanci, Obcy, inne szczepy i wreszcie straszni ludzie z Dziobu. Nie mam jednak wątpliwości, że możemy natknąć się na niebezpieczeństwa, o których nic nie wiemy. Jeżeli odczuwacie niechęć do któregoś z waszych towarzyszy, zachowajcie lepiej to uczucie dla czegoś nie znanego, przyda się.

   Popatrzył na nich badawczo. - Przysięgajcie - rzekł.

   - To wszystko bardzo piękne - mruknął Wantage. - Oczywiście, ja się zgadzam, ale to oznacza wyrzeczenie się własnej osobowości. Jeżeli tego po nas oczekujesz, i my w zamian oczekujemy czegoś od ciebie, Marapper - że skończysz z tym całym gadaniem. Po prostu powiedz nam, o co ci chodzi, a my się zastosujemy, ale bez wysłuchiwania tych wszystkich przemówień.

   - Zupełnie słusznie - rzekł szybko Fermour, zanim doszło do nowej dyskusji - na miłość _ boską, przysięgnijmy i kładźmy się spać.

   Zgodzili się zrezygnować z przywileju kłótni i z kapłanem na czele ruszyli między festonami glonów. Tymczasem Marapper wyciągnął ogromny pęk magnetycznych kluczy. Po kilku metrach natrafili na pierwsze drzwi. Zatrzymali się i kapłan zaczął próbować jeden po drugim klucze w płytkim zamku. Complain poszedł dalej i po minucie usłyszeli jego głos.

   - Tutaj są wyłamane drzwi! - zawołał. - Widocznie przechodził tędy jakiś inny szczep. Zaoszczędzimy sobie kłopotów, jeśli wejdziemy tutaj.

   Podeszli do niego rozgarniając szeleszczące gałęzie. Drzwi były otwarte na szerokość palca - patrzyli na nie z niepokojem. Każde drzwi były niewiadomą, wejściem w nieznane, wszyscy znali opowiadania o śmierci, która czaiła się za zamkniętymi drzwiami, a strach był w nich ugruntowany od wczesnego dzieciństwa.

   Unosząc paralizator Roffery kopnął drzwi. Otworzyły się. Dały się słyszeć drobne kroki, po czym zapadła martwa cisza. Pokój był bardzo duży, ale ciemny; źródło światła zostało zniszczone - jak dawno? Gdyby pokój był oświetlony, glony w swej niestrudzonej pogoni za światłem sforsowałyby drzwi, ale ciemnych zakamarków nie lubiły jeszcze bardziej niż człowiek.

   - Tu są tylko szczury - rzekł Complain oddychając z trudem. - Wchodź, Roffery. Na co czekasz?

   Bez słowa Roffery wyciągnął latarkę ze swego tobołka i zapalił ją. Ruszył naprzód pierwszy, pozostali tłoczyli się za nim. Pokój był wyjątkowo duży, osiem kroków na pięć, i całkiem pusty. Nerwowe światło latarki Roffery'ego ujawniło kratę sufitu, nagie ściany i podłogę zawaloną poniszczonymi przedmiotami. Zarówno krzesła, jak i biurka, których szuflady były powyciągane, a zawartość rozrzucona wokoło, nosiły ślady gwałtownych uderzeń zadanych siekierą. Lekkie, metalowe stelaże były pogięte i leżały w kurzu. Pięciu mężczyzn stało na progu rozglądając się podejrzliwie i zastanawiając się, jak dawno miał miejsce ten akt barbarzyństwa, czując go niemal w powietrzu, gdyż akty gwałtu w odróżnieniu od cnót przeżywają tych, których są dziełem.

   - Możemy tu spać - rzekł krótko Marapper. - Roy, zajrzyj za te drzwi po drugiej stronie.

   Drzwi, które wskazał, były otwarte do połowy. Odsunąwszy połamane biurko Complain pchnął je i ukazała się mała łazienka. Porcelanowa umywalka była potłuczona, przewody doprowadzające wodę wyrwane ze ściany, na której znać było ślad starej rdzy. Woda nie leciała już od dawna. Complain oglądał łazienkę, gdy nagle brudny, biały szczur wyskoczył z rumowiska, zatoczył łuk i uniknąwszy kopnięcia Fermoura schował się w gąszczu glonów.

   - To wystarczy - powiedział Marapper. ­ Teraz zjemy, a potem pociągniemy losy, kto będzie stał na warcie.

   Jedli, oszczędnie czerpiąc z zapasów, które mieli w torbach, i dyskutując w czasie jedzenia nad celowością wystawiania straży. Ponieważ Fermour i Complain uważali to za konieczne, a Roffery i Wantage za zbędne, głosy były idealnie podzielone, a kapłan nie zdradzał chęci rozstrzygania sporu. Jadł w milczeniu, wytarł delikatnie ręce w szmatę i mając nadal pełne usta rzekł:

   - Roffery, ty będziesz czuwał jako pierwszy, a Wantage jako drugi i w ten sposób będziecie mieli od razu sposobność udowodnienia swojej racji. W czasie następnego snu czuwać będą i Fermour i Complain.

   - Mówiłeś, że mamy ciągnąć losy - powiedział gniewnie Wantage.

   - Zmieniłem zdanie.

   Powiedział to tak stanowczo, że Roffery instynktownie wycofał się z ataku.

    - Sądzę, że ty, ojcze, nigdy nie będziesz stał i na straży? - zauważył.

   Marapper rozłożył ręce, a na twarz przywołał wyraz dziecięcej niewinności.

   - Moi drodzy przyjaciele, wasz kapłan czuwa nad wami cały czas, zarówno w czasie snu, jak i jawy.

   Zmieniając nagle temat wyciągnął z płaszcza jakiś okrągły przedmiot.

   - Za pomocą tego przyrządu - rzekł ­ od którego przewidująco uwolniłem Zilliaca, będziemy mogli naukowo ustalić czas czuwania, aby żaden z was nie miał więcej obowiązków od drugiego. Widzicie, że ma on po jednej stronie koło złożone z cyfr oraz trzy wskazówki. Nazywa się to zegar i odmierza czas, także czas czuwania. Skonstruowali go w tym celu Giganci, co oznacza, że mieli także do czynienia z szaleńcami i Obcymi.

    Complain, Fermour i Wantage oglądali zegar z zainteresowaniem, Roffery, który stykał się z takimi przedmiotami w czasie swojej pracy wyceniacza, siedział z wyniosłą miną. Kapłan odebrał swoją własność i zaczął kręcić mały guzik znajdujący się z boku przyrządu.

   - Robię to, aby działał - wyjaśnił łaskawie. - Z trzech wskazówek ta mała porusza się bardzo szybko, możemy ją całkowicie pominąć. Dwie duże poruszają się z różną szybkością, ale nas interesuje tylko ta wolniejsza. Widzicie, że dotyka teraz cyfry osiem. Będziesz czuwał, Ern, tak długo, aż wskazówka dotknie cyfry dziewięć, potem obudzisz Wantage'a. Wantage, kiedy wskazówka pokaże cyfrę dziesięć; obudzisz nas wszystkich i ruszymy w drogę. Jasne?

   - Gdzie pójdziemy? - spytał posępnie Wantage.

   - Będziemy o tym mówić, jak się wyśpimy - rzekł stanowczo Marapper. - Sen jest teraz najważniejszy. Obudzicie mnie, jeżeli ktoś będzie się poruszał za drzwiami, ale bez fałszywych alarmów. Bywam bardzo rozdrażniony, kiedy przerywa mi się sen.

   Położył się w kącie, kopnął połamane krzesło, które mu przeszkadzało, i zaczął szykować się do snu. Bez wahania wszyscy poszli w jego ślady, z wyjątkiem Roffery'ego, który przyglądał im się z niechęcią.

   Leżeli już wszyscy na podłodze, gdy Wantage odezwał się z wahaniem:

   - Ojcze, ojcze Marapper - w jego głosie brzmiało błaganie. - Czy nie zechcesz pomodlić się o całość naszej skóry?

   - Jestem zbyt zmęczony, aby zajmować się czy jakąkolwiek skórą - odparł Marapper.

   - Krótką modlitwę, ojcze.

   - Jak sobie życzysz. Dzieci, przestrzeni dla naszego ja, módlmy się.

   Leżąc na brudnej podłodze zaczął się modlić. Początkowo słowa nie miały większej siły, ale w miarę jak się zapalał, modlitwa nabrała mocy.

   - O Świadomości, oto jesteśmy tutaj niegodni, aby być Twoim naczyniem, gdyż wiadome nam jest, iż mamy wiele wad i nie dokładamy dostatecznych starań, aby je w sobie zwalczać, co jest przecież naszym obowiązkiem. Jesteśmy biedni i biedne jest nasze życie, ale mając Ciebie nie jesteśmy pozbawieni wszelkiej nadziei. O Świadomości, bądź życzliwym sternikiem tych pięciu skromnych łódek, gdyż więcej jest nadziei dla nas, ich żeglarzy, niż dla tych wszystkich, którzy pozostali, i dlatego jest w nas więcej miejsca dla Ciebie. Azaliż nie wiemy, że gdy Ciebie zabraknie, pojawi się Twój wróg, Podświadomość, pozwól więc, aby myśli nasze należały tylko do Ciebie. Uczyń nasze ręce szybszymi, nasze ramiona silniejszymi, nasz wzrok ostrzejszym, nasz gniew gwałtowniejszym, abyśmy mogli pokonać i zabić wszystkich, którzy nam się przeciwstawiają. Pozwól nam rozpędzić ich i porazić! Daj nam rozwlec ich wnętrzności po całym statku! Daj, abyśmy doszli w końcu do potęgi Ciebie pełni i w Twoim będąc wyłącznie posiadaniu. Pozwól, aby Twa iskra płonęła w nas tak długo, aż wróg nas powali i dla nas także zacznie się Długa Podróż.

   Intonując modlitwę kapłan uniósł się, ukląkł i wyciągnął nad głową ręce, co wszyscy po nim powtórzyli, na koniec zaś wyprostował ramię i zgodnie z rytuałem wykonał ruch palcem wzdłuż gardła.

   - No, a teraz zamknijcie się - rzekł już swym normalnym głosem układając się ponownie w swoim kącie.

   Complain leżał oparty o ścianę, z głową na torbie. Spał zwykle lekko, jak zwierzę, bez okresów drzemki między spaniem i przebudzeniem. W tym jednak niecodziennym otoczeniu leżał z wpółprzymkniętymi oczyma starając się myśleć. Myśli te były wyłącznie tylko uogólnionymi obrazami: puste posłanie Gwenny, Marapper stojący z triumfem nad zwłokami Zilliaca, Meller i skaczące zwierzę, które rosło mu pod palcami, gęsta ciecz wygotowująca życie z Ozberta Bergassa, napięte mięśnie na karku Wantage'a gotowego natychmiast odwrócić głowę od ciekawych spojrzeń, strażnik Twemmers osuwający się bezwładnie w ramiona Marappera. Wszystkie te obrazy łączył znamienny fakt: dotyczyły one jedynie tego, co było, przyszłość natomiast nie wywoływała żadnych obrazów. Podążał teraz za jakimś nierealnym celem, wkraczał w ciemność, o której mówiła i której bała się jego matka.

   Nie wyciągał żadnych wniosków, nie tracił czasu na zmartwienia; wręcz odwrotnie - czuł coś w rodzaju nadziei zgodnie z popularnym powiedzeniem, które brzmiało: „Diabeł, którego nie znasz, może pokonać tego, który ci jest znany„.

   Zanim zasnął, dostrzegł pokój słabo oświetlony z korytarza, a przez zewnętrzne drzwi fragment wiecznej gęstwiny. W niezmiennym i bezwietrznym upale nieustannie szeleściły glony, od czasu do czasu słychać było cichy trzask, gdy nasienie wpadało do pokoju. Rośliny rosły tak szybko, że gdy się Complain obudził, młode były o kilkanaście centymetrów wyższe, a stare splątały się w okolicy przeszkody, jaką stanowiły ścianki działowe. Wkrótce zarówno jedne, jak i drugie miała zniszczyć ciemność. Nie uświadamiał sobie jednak, widząc tę nieustanną walkę, jak bardzo to wszystko przypomina ludzkie życie.

następny